AKM Gdańsk.
odwiedzono nas:
356535 razy
od 21-06-2016.
POLSKI    ENGLISH
AKM na facebook'u

Wspierają nas:

Żaglownia Bryt Sails.
Sklep Wind.
Wydawnictwo MARPRESS.

Rejs na Alandy 2007 rok.
 
Jacht
Nazwa: s/y Jacek II
Klasa: Nefryt
Rok produkcji: 1975
Pow. żagli pomiarowa: 19,5 m2
Silnik pomocniczy: przyczepny 4KM
Długość całkowita: 7,25 m
Szerokość: 2,50 m
Wysokość w kabinie: 1,35 m
Zanurzenie: 1,70 m (balast od Dufora 24)
Załoga: 2-6 osób

Realcja
Zaczęło się od marzeń i planów po niewykorzystanym sezonie roku 2006. Powoli w naszej trójce kiełkowała myśl o zorganizowaniu większego i dłuższego bałtyckiego rejsu na dwóch klubowych nefrytach. Przygotowania zaczęliśmy jeszcze w zimie, szyjąc żagle i naprawiając osprzęt w malutkim pomieszczeniu załatwionym w akademiku Politechniki Gdańskiej. Zbieraliśmy informacje o portach i trasie. Szukaliśmy map. Potem nadeszła pora wiosennych remontów, poszukiwanie przyczepnego silnika, zabawy z ubezpieczeniem jachtu na taki rejs. Niestety nie udało nam się zrealizować rejsu dwoma jachtami, za mało chętnych. Więc, prawie że na ostatnią chwilę podejmujemy decyzję: płyniemy tylko Jackiem, ja dowodzę na pierwszym etapie, a Kuba na drugim. Kuba na początku towarzyszy Jackowi na drugim jachcie, „Placku”.
Wreszcie nadszedł upragniony dzień. Stos jedzenia (co tylko mogliśmy kupowaliśmy w kraju tak żeby starczyło na cały miesiąc) i bagaży piętrzy się przed jachtem, wyglądało na to, że nie pomieścimy się. Chociaż jacht znacznie usiadł w wodę, wszystko udało się zasztauować i nawet zostało jeszcze trochę miejsca dla pięciu osób załogi.
Obieramy kurs bezpośrednio na Liepaję, zapowiada się jeden z najdłuższych przelotów. Choroba morska szybko daje o sobie znać, mały jacht jest rzucany na wszystkie strony przez nawet niedużą bałtycką falę. Wieje lekki wiatr, stanowczo za lekki, przez większą część przelotu mamy kursy ostre. Niedaleko celu udaje się nam założyć genuę, przezwaną żartobliwie Wunderwaffe. Mamy również drobną awarię, pęka spaw przymasztowego okucia bomu, na razie dokonujemy prowizorycznej naprawy, może starczy do portu? Po ponad 2 dobach wpływamy do Liepaji, tam czeka na nas już załoga Placka, przybyli chwilę przed nami. Szybki klar, prysznice zaskakują wysokim standardem i wyruszamy na miasto, najpierw do północnej części miasta Karosty, trafiamy na wieżę nabieżnika, z której rozpościera się niesamowity widok na ogromny awanport skąpany w świetle zachodzącego słońca. Wycieczkę do cerkwi odkładamy na następny dzień. W nocy śpiewanie szant i impreza ze spotkanymi załogami z polskich jachtów.
Od rana wyprawa do południowej, nowej części miasta, również drobne zakupy. Ja zostaję na jachcie i walczę z okuciem, nie było możliwości pospawania okucia, więc trzeba coś wykombinować z tego co mamy na jachcie – całe szczęście trochę szpeja zawsze wozimy ze sobą. Część osób próbuje znów dotrzeć do cerkwi, niestety za daleko, żeby dotrzeć na piechotę. Późnym popołudniem żegnamy się z Liepają i przemiłym bosmanem. Teraz na Gotlandię, do Farosund.
Tym razem wieje ładnie, półwiatr odkręcający w baksztag, płyniemy szybko. Z Plackiem trzymamy się ciągle w zasięgu wzroku, udaje się nam nawet wejść praktycznie w tym samym momencie do portu. W Farosundzie niespodzianka odprawa graniczna przeprowadzona przy pomocy faksu. Wieczorem robimy małą imprezę, jest gitara i szanty. Szwedzi się dziwią: taki mały jacht, tak daleko, tyle osób i jeszcze śpiewają. Jeden nawet robił nam zdjęcia, byliśmy atrakcją turystyczną. Następnego dnia zwiedzamy miasteczko i okolice. Po południu znów ruszamy w morze. Po wyjściu z cieśniny rozstajemy się z Plackiem, płyną na południe do Visby, potem wracają do kraju.
My kierujemy się na północ, do małego miasteczka Dalaro. Przelot mija szybko przy pełnych wiatrach. A w nocy nagła niespodzianka-solidna ulewa, jedyna w ciągu całego miesiąca. Dopływamy do szkierów, przy nienajlepszej widoczności, pogoda zaczyna się trochę psuć, wiatr nasila się powoli, ale systematycznie. A my szukamy bezpiecznego wejścia w szkiery. W końcu udaje się i chowamy się, tutaj wiatr będzie słabszy i fala o wiele mniejsza, jednakże masa przeszkód nawigacyjnych i skał podwodnych. Zaczyna wiać 6°B prosto w dziób, a nasz Jacek nie chodzi za ostro do wiatru, zawdzięcza to nie tylko swojemu wiekowi czy nie najlepiej skrojonemu fokowi, ale przede wszystkim balastowi od innego typu jachtu. Po kilku godzinach halsowania pośród skał, chowamy się za małą wysepką na kotwicy, na krótki odpoczynek. Następnie szybki przelot do Dalaro. W miasteczku prawie nie ma wolnych miejsc postojowych dla jachtów, cudem wciskamy się naszym maleństwem między gigantyczne jachty zagraniczne. W samym miasteczku nie ma nic ciekawego, ale czysto i wszędzie porządek. Wieczorem udaje się nam nawet załapać na darmową saunę. Długo nie staliśmy, ruszyliśmy dalej, najpierw trzeba było się wydostać na pełne morze, a później już prosto na Alandy, do naszego celu. Choć mieliśmy dokładne mapy, tuż przed wyjściem na pełne morze, uderzamy w podwodną nieoznaczoną na mapie skałę. Całe szczęście uderzenie nie było bardzo mocne, od razu sprawdziłem szpilki balastowe. Konstrukcja jachtu oczywiście wytrzymała bez najmniejszego problemu. Cały przelot mamy bardzo słabe wiatry, wleczemy się mila za milą. Gdy byliśmy już niedaleko celu wiatr zaczął się wzmagać, a przez UKF-kę odebraliśmy ostrzeżenie przed sztormem. I faktycznie czarne chmury zaczęły się zbierać nad nami. Jakby tego mało było, ruch na podejściu do Mariehamn jest duży, masa jachtów i co chwila duży prom. W jednym momencie naliczyliśmy jakieś cztery płynące prosto na nas. Ale zarówno sztorm jak i promy tylko postraszyły. Klucząc między wysepkami, powoli zbliżamy się do Mariehamn. Po drodze uczymy się jak czytać dość chaotycznie rozmieszczone znaki nawigacyjne. Stan rzeczywisty nie zgadzał się niestety z mapami, mapy niestety nie były najnowsze. Ale powoli i ostrożnie nawigując udało nam się dotrzeć do stolicy archipelagu. Marina zapchana, inni też uciekli przed brzydką pogoda, która z opóźnieniem ale nadeszła. Znowu niespodzianka z odprawą celną, tym razem przez telefon. Mariehamn nas urzekło, każdy znalazł coś dla siebie. Ja oczywiście zaliczyłem sławny statek-muzeum „Pommern” oraz muzeum morskie, w mieście wszędzie widać bliskość morza. Dziewczyny znalazły imprezę, na której balowały do późna, chciałoby się rzec, że do białego rana, ale słońce ledwo zdążyło schować się za horyzontem po to by zaraz znowu wzejść. Następnego dnia pogoda była bardzo nieciekawa, postanowiliśmy więc zostać na jeszcze jedną noc. Następny dzień przywitał już nas lepszą pogodą, od dziś zaczynamy spokojną włóczęgę po archipelagu. Chcemy stanąć chociaż raz na kotwicy, co przy naszym zanurzeniu może nie być takie proste. Do wieczora płyniemy w bliżej nieokreślonym kierunku, gdy już powoli zaczęło się robić późno zaczynamy szukać miejsca do spokojnego zakotwiczenia. Przygotowaliśmy specjalnie do tego celu sondę, ze starej korby od kabestanu i liny z węzełkami, które odpowiadały głębokościom. W dobie GPS i echosond wyglądało to jakbyśmy cofnęli się w czasie. Po kilkunastu podejściach udało się znaleźć dogodne miejsce do zacumowania sposobem mazurskim, dziób do drzewa na lądzie i rufa na kotwicy. W sumie niesamowity widok jak na jednostkę balastową. Urządziliśmy sobie w takiej scenerii grilla. Takie kotwiczenie spodobało nam się do tego stopnia, że postanowiliśmy jeszcze jedną noc przestać w ten sposób, oczywiście w innym miejscu. Dopiero popołudniu wypłynęliśmy w poszukiwaniu nowego miejsca. Chcieliśmy tego dnia dopłynąć do wyspy Kökar, i w jakiejś zatoczce zakotwiczyć na noc. Niestety późne wypłynięcie okazało się błędem, gdyż do celu dopłynęliśmy już jak się ściemniało. Chociaż na Alandach są białe noce, to jednak w słabym wieczornym świetle ciężko szuka się dogodnego miejsca do stania, jak jest jasno przeźroczystość wody w połączeniu z ręczną sondą bardzo ułatwiają to zadanie. Po kilku nieudanych próbach, decydujemy się jednak na pobliską marinę, do której jednak droga będzie oznaczona i o wiele bezpieczniejsza. Wychodząc z ostatniej z przeszukanych zatoczek, niestety znów nieoznaczona na mapie podwodna skała. Uderzenie dość mocne, ale konstrukcja naszego jachtu też. Królestwo za dobrą echosondę. Zanim zacumowaliśmy w przystani Sandvik zdążyło się już ściemnić na dobre. Dopiero rano możemy w pełni ocenić malownicze położenie mariny. Pomosty do wody schodzą wprost z dużej skały, która sprawia na pierwszy rzut oka wrażenie, że została stworzona z betonu przez ludzi. Ale to tylko wrażenie, skała jest świetną naturalną pochylnią do wodowania nawet sporych jednostek. Wymarzone miejsce na stocznię, potwierdza to usytuowany na brzegu, tuż nad wodą, stary kuter. Robimy wycieczkę do najbliższego sklepu. Do przejścia według pani bosman mamy jakieś 8 km, w rzeczywistości okazuje się, że o wiele mniej. Po czerwonych, od alandzkich skał, drogach w miarę szybko docieramy do sklepu, jednocześnie podziwiając krajobrazy. Na wyspie bardzo nam się podoba, więc na następną noc postanawiamy przestawić się do pobliskiej przystani. Przed wyjściem jeszcze tylko nurkuję pod jachtem i przeprowadzam dokładną inspekcję balastu. Nigdy nie zaszkodzi ostrożności. Tuż przed naszym wypłynięciem obok nas zacumował polski jacht, pobyt w Sandvik trochę się przedłużył, jednakże trzymamy się wcześniejszego postanowienia i wyruszamy do pobliskiego Hellsö. Marina mieści się w takim mini fiordzie, dość długa zatoka z wysokimi, jak na alandzkie, brzegami.
Następny dzień i szykujemy się na pożegnanie z archipelagiem. Najpierw płyniemy do posterunku straży granicznej na wyspie Kökar, a w niej pusto, nikogo nie ma, tylko tablica informująca, że w przypadku, gdy na posterunku nikogo nie ma trzeba się zgłosić do straży granicznej w Mariehamn, telefonicznie lub przez UKF. Jednakże po chwili oczekiwania pogranicznicy wracają na stację z wodnego patrolu. Po bardzo miłej kontroli i krótkiej rozmowie ze strażnikiem wyruszamy dalej. Najpierw halsujemy się pod słaby wiatr, później wiatr powoli odkręca, powoli ale systematycznie tak, że wieczorem stawiamy już nawet genaker. Niestety równocześnie coraz bardziej przybiera na sile. Po trzech godzinach musimy już rezygnować z genakera i stawiać foka. A wiatr dalej tężeje, powstaje coraz większa fala, jachtem zaczyna coraz bardziej rzucać na boki, chwila nieuwagi na sterze i fala wywozi jacht. Zrzucamy więc grota i na samym foku mkniemy z wiatrem z niewiele mniejszą prędkością, a na pewno o wiele bezpieczniej. Nynashamn, nasz cel, od morza jest oddzielony szkierami, ale tutaj znajduje się duży terminal promów, w tym przypływających z Polski, więc wejście jest porządnie oznaczone. Niestety w szkierach mamy znów halsowanie się pod dość silny wiatr. Jakby mało tego akurat wychodził prom płynący do Polski, żeby mu ustąpić drogi musieliśmy stracić sporo z ciężko zarobionej wysokości. A to oznaczało kolejne minuty na wodzie, co nie było zbyt przyjemne dla zmarzniętej i chorującej na chorobę morską części załogi. Gdy już dotarliśmy do mariny, zaczęło siąpić z nieba, i jak na złość brak wolnych miejsc. Miła pani z obsługi mariny pozwala nam stanąć przy budowanym fragmencie nabrzeża. Nie jest to zbyt wygodne, ale przynajmniej stoimy. Jak tylko zwolni się gdzieś miejsce to się od razu przestawimy.
Następny dzień to zwiedzanie miasta, drobne porządki na „Jacku” oraz wyszukiwanie wolnego miejsca postojowego. Gdy tylko je znaleźliśmy od razu się przenieśliśmy. Sprawdziliśmy też sposoby dojazdu do Sztokholmu.
Kolejny poranek powitał nas już w autobusie jadącym do stolicy Szwecji. Miasto wywarło na nas niesamowite wrażenie. Duża starówka, wszechobecne kanały, ratusz, w którym przyznawane są nagrody Nobla. Na nabrzeżach widać, że niedługo przybędą duże żaglowce uczestniczące w Tall Ship Race. Miasto po prostu urzeka, niestety tylko ceny całkowicie nie dla nas. Ale mimo wszystko każdy znalazł muzeum warte odwiedzenia. Ja byłem w muzeum statku Vasa. Zbudowany podczas wojen polsko-szwedzkich miał zapewnić zwycięstwo flocie szwedzkiej. Jednakże była to jednostka prototypowa dla szwedzkich szkutników, pierwszy dwupokładowiec. Błędy w konstrukcji - niewystarczające wybalastowanie statku – spowodowały, że przy pierwszy podmuchu wiatru żaglowiec wywrócił się i zatonął. Po ok. 330 latach szwedzcy naukowcy odnaleźli go i wydobyli z dna morza. Teraz jest jednym z najbardziej niesamowitych eksponatów muzealnych, rzuca na kolana i to na długo. Nasze dziewczyny z kolei były w niesamowitym muzeum sztuki, a chłopacy po prostu pokręcili się jeszcze po starówce. Wieczorem zmęczeni, ale pełni wrażeń wracamy na jacht. W czwartek od rana porządki, koło południa promem przypłynie nowa załoga, a wieczorem poprzednia odpłynie do kraju. Funkcję kapitana przejmuje ode mnie Kuba, ja zostaję I Oficerem. Dzień mija szybko podczas pracy, wieczorem z nową załogą idziemy zwiedzić Nynashamn.
Następne dwa dni to wycieczki do Sztokholmu. Niestety Ewa się trochę rozchorowała i tylko raz udało jej się pojechać do stolicy. Oczywiście idziemy do muzeum statku Vasa, pomimo dość wysokiej ceny wchodzę jeszcze raz. Poza tym zwiedzamy starówkę, trafiamy do akwarium morskiego. Na nabrzeżach tłumy ludzi, chyba pół Szwecji przyjechało zwiedzać wielkie żaglowce. Nie jesteśmy gorsi i też wchodzimy na kilka jednostek. Wieczorem uderzamy jeszcze do wesołego miasteczka Tivoli, z Kubą nie przepuszczamy żadnego roller-coastera czy innych podobnych atrakcji. Zdawałoby się, że po czymś takim choroba morska nam nie straszna. Jednakże pierwsze wypłynięcie po zmianie załogi szybko to weryfikuje. Martwa, poplątana fala wszystkim nam daje się we znaki, nad horyzontem zbierają się groźne chmury, Kuba postanawia zawrócić, nie ma co męczyć załogi i jachtu.
Do Visby wyruszamy niestety z jednodniowym opóźnieniem, szkoda tak na samym początku tracić zapas czasu. Na początku mamy znów słabe wiatry, w nocy z kolei zaczyna coraz mocniej wiać, do portu wchodzimy już przy solidnej piątce. Niestety teraz z kolei mnie chwyta przeziębienie, nocna wachta strasznie się dłużyła. Po krótkim odpoczynku lecimy zwiedzać miasto. A jest co. Średniowieczna część miasta jest niesamowita, ze wspaniale zachowanymi murami i basztami obronnymi. Zamieszkane domy z tamtego okresu mieszają się z nowszymi domami, jednakże wszystko utrzymane w jednakowym stylu. Zwiedzamy również średniowieczne kościoły, co jeden to większy, zachowane w różnym stanie. Tylko do jednego nie można było wejść, gdyż był wartością prywatną, do pozostałych można było wchodzić i zwiedzać. Mogliśmy wspiąć się na wyższe poziomy po wąskich schodach schowanych w ścianach. Wszystkie miejsca, które nie zagrażały bezpieczeństwu były dostępne. Koło południa wracamy na jacht, szybki obiad i znów na miasto. Wieczorem idziemy jeszcze raz na miasto, zobaczyć wspaniale podświetlone kościoły i mury. Po powrocie na kei szantowanie ze spotkanymi załogami z polskich jachtów. Impreza przeciąga się do późnej nocy. W związku z silnymi wiatrami nad Bornholmem postanawiamy w Visby przeczekać jeszcze jeden dzień. Więc od rana znów łazimy po brukowanych ulicach miasta. Niestety przeziębienie wygrywa ze mną i muszę wrócić i zostać na jachcie. Późnym popołudniem odbieramy coraz gorsze prognozy pogody, zaczynamy kombinować co tu zrobić żeby nie przymurowało nas na Gotlandii. Tym bardziej, że czasu mamy coraz mniej. Postanawiamy uciekać na wschód. Po szybkiej odprawie wypływamy, chcemy Gotlandię opłynąć od północy i później wprost do Liepaji. Przelot zajął nam dwie doby, w bardzo zmiennych warunkach. Liepaja witała nas mżawką i zimnem. Z jachtu zrobiliśmy suszarnię, najpierw tylko w środku, później jak przestało padać również na zewnątrz. Plan gry podobny jak poprzednio, czyli na wieżę nabieżnika i próba dotarcia do cerkwi. W porcie postanawiamy się suszyć przez 2 dni, porządnie odpocząć. Może uda mi się też wykurować z przeziębienia, które nie zamierza odpuścić. Czasu nam powinno starczyć, w końcu z powodu pogody trasa uległa skróceniu.
Z Liepaji lecimy prosto na Hel. Niestety tym razem nie jest to takie proste. Neptun wystawia naszą cierpliwość na próbę i męczy nas ciszami. I tak przez ponad 2 doby. W końcu dopływamy, wracam do kraju po miesiącu, niewiele się zmieniło. Znowu powrót do polskiej rzeczywistości zaczyna się od odprawy na którą musimy czekać prawie godzinę, stojąc 15 metrów od posterunku. Ale jest i miłe zaskoczenie, w końcu w marinie helskiej ktoś pomyślał, i w opłacie portowej mamy wstęp do WC. Ale i tak jesteśmy daleko, daleko w tyle. Powinniśmy brać przykład z Łotwy. Na helu armaty, piwko z wisienką i rybka, oraz nieodzowny pub Morgan. Z helu do górek to już formalność, podczas przelotu zresztą powoli pakujemy się i klarujemy. Rejs dobiega końca. Na kei przystani AKM-u długo jeszcze porządkujemy jacht po miesięcznym rejsie. Nasz dzielny „Jacek 2” sprawdził się w pełni. A we mnie już kiełkuje myśl o rejsie za rok. Nefryt taki mały i po miesiącu mam go serdecznie dość, więc na początku zarzekam się, że już tylko na większym. Ale po dniu już za Jackiem tęsknię, więc może jednak gdzieś dalej na północ na nefrycie. Może Kemi i koło podbiegunowe. Po głowie krąży nawet szalona myśl o długich, bałtyckich regatach małych jachtów do Kemi.
Rejs trwał prawie miesiąc, bez jednego dnia. Uczestniczyło w nim 9 osób. Łącznie, Jacek a ja z nim, przepłynęliśmy 1115Mm podczas 308,5 godzin żeglugi, odwiedziliśmy Łotwę, Szwecję i Finlandię, byliśmy w dziewięciu różnych portach.

Zdjęcia

Nasz mały, dzielny „Jacek 2”

Podejście do Liepaji. Pod genuą „Wunderwaffe”

W bezkresie morza.

Na początku „Placek” nam towarzyszył.

Cztery osoby w kokpicie i już bardzo ciasno.

W Farosundzie. Szantując na burtach jachtów byliśmy atrakcją turystyczną.

Nasze jachty przy szwedzkich są naprawdę małe.

Statek.

Krajobraz szkierów pod Sztokholmem.

Sondowanie przy pomocy korby i linki, jak za dawnych czasów na żaglowcach.

Cumowanie dziobem do skały a z rufy kotwica.

W środku też ciasno. Nowoczesna nawigacja elektroniczna.

Urzekająca przystań Sandvik na wyspie Kökar.

Najwęższa uliczka w Sztokholmie.

Visy by night.

W Liepaji jacht zamienił się w suszarnie.

Każdy znajdzie tylko malutki skrawek pokładu dla siebie.

Przebyta trasa.

 Akademicki Klub Morski w Gdańsku, adres korespondencyjny: ul. Stogi 18, 80-642, Gdańsk - Górki Zachodnie, NIP 584-02-54-136, e-mail:akm@akm.gda.pl